DZIEWIĘĆ CHOLERNYCH OPOWIADAŃ

LIŚĆ

Kolor Zielony jest równie dobry jak inne, ale w przypadku liści jest bardziej zrozumiałym i odpowiednim, przynajmniej na początku.

Urodziłem się 16 kwietnia. Tak się mówi w świecie ludzi, a tylko w tych pojęciach mogę się poruszać, żeby być zrozumiałym, ponieważ pojęcia moje, czyli liścia, dla świata ludzi są zupełnie nie zrozumiałe i wykraczające daleko poza percepcję istot tak prostych, żeby nie powiedzieć prymitywnych, jak ludzie. Nie mam zamiaru nikogo obrażać tym stwierdzeniem i być może innymi stwierdzeniami, które mogą się znaleźć w mojej historii, ale gwoli uczciwości chcę się usprawiedliwić z używania wielu pojęć, które liściom nie przystoją z racji swojej płytkości, a ludziom powiedzą wszystko i będą w sposób zrozumiały nieść prawdę o mnie i mojej historii.
Przepraszam raz jeszcze.

Nie sam oczywiście. Urodziliśmy się gromadnie w zwykłej ilości jak co roku wiosną. Jakież to piękne świeżo – zielone uczucie i jednocześnie niezrozumiałe dla człowieka, który będzie czytał tą historię. Specjalnie zaznaczam, że dla człowieka który będzie to czytał, bowiem do pewnego wieku ludzie również znają to uczucie, ale jest ono tak wczesne, tak wcześniutkie, że ludzie nie pamiętają tego uczucia już nigdy potem, potem pamiętają masę rzeczy, zdarzeń i wydarzeń, ale tej zieloności nie pamiętają i już. I nie dlatego, że mają pamięć zbyt krótką, bo krótką mają niestety, ale dlatego, że nie wierzą w ową zieloność początku wszystkiego. Według ludzi ludzie się rodzą i już. Ale uwierzcie mi, tak nie jest. Jest tak jak mówię – na początku wszystkiego jest zieloność piękna i świeża, naturalna i piękna, będąca nieskończonością na krótko. Na tyle, żeby nie pamiętać. Potem już nie, szczególnie jak jest sucho. Potem pozostaje tylko zieleń zwyczajna, skończona, znajoma wszem, ludziom także, i innym znajoma w swej wymowie i w swej barwie. Pędziłem życie na słońcu i wietrze w schronieniu innych liści do mnie podobnych bliźniaczo i równie jak ja pozostawionych sobie samym i na pastwę wszystkiego co w około. Najgorsza, a zarazem najciekawsza była ta niepewność co będzie jutro, i pojutrze, i później. Pragnę zwrócić uwagę, że ta transkrypcja mojego wyobrażenia o przyszłości na język ludzki nie oddaje istoty rzeczy. Otóż my, liście nie znamy pojęcia przyszłości tak dokładnie zdefiniowanej jak ludzie. Nie znamy matematyki i czasu. Dla nas wszystko jest nieskończonością. Bo tylko nieskończoność jest stanem idealnym, nieograniczonym żadnymi wydumanymi punktami, które są w stanie zamknąć wszystko na poziomie zero. Sam fakt przyjęcia przez ludzi takich ograniczeń powoduje niemożność oddania rzeczywistości w stanie czystym. W przeciwieństwie do ludzi liście w pojęciu czasu po prostu są. Są i koniec.

Lato. Lato było ni długie ni krótkie. Kiedy ktoś nie stosuje ludzkich miar i wag, nie może powiedzieć czy coś jest długie czy krótkie. To jest. Lato trwało swym ciepłem, a momentami gorącem, swą wielką wilgocią nieczęstą, a rodzącą się najczęściej z burzy, z chmur czarnych i mosiężnych brzegami, nadętych wiatrem szaleńczym choć krótkotrwałym w swym zapamiętaniu, swą wilgotnością nieustającą nawet bez deszczu, drzemiącą miedzami i skupiskami traw i chwastów, pod płotem, na drodze, a przy studni rozsiadłą i zadomowioną, swą nudą dni podobnych i zjawisk znajomych, znajomych również obrazów pełnych motylego i pszczelego ruchu, wariackiego świergotu ptaków zarozumialców upstrzonych kolorami albo całkowicie jednobarwnych, a to czarnych, szarych, albo czarno – szarych, albo tak pomalowanych, że bez koloru jednego znacznych, ale tylko przez trzepot i odurzenie krążącą wolnością. O tą wolność też mi chodziło. Ptaki mogą, a liście ? Też mogą. Część spróbowała przed czasem sfrunąć z biletem w jedną stronę mimo wiatru, co czasem podrywał co któryś do lotu, przedmuchnął kilka, zawirował pozostałymi, i tylko niektóre uniósł do poziomu. Ale też je zrzucał po czasie w pustkę, w nicość liściejską, w przeznaczenie bycia liściem upadłym i pozostającym na ziemi, daleko od swego miejsca naturalnego o tej porze, zostawiając go bezlotnego i ogłupiałego tym co się zdarzyło, nie chcąc brać odpowiedzialności za naukę latania. I takie trwanie było nam pisane przez ową nieskończoność liściową, która według ludzi była okresem jasnym i określonym przez wiosnę i jesień, przez wschody i zachody, przez miesiące, tygodnie, dni i godziny, przez wszystkie ludzkie ograniczenia i niespełnienia. Tak trwałem aż do spotkania wielu kolorów unoszących się w powietrzu od zawsze, a teraz bliższych i bardziej rozpoznawalnych od zielonego, jak gdyby bardziej zdecydowanych w swej rozpoznawalności i jednocześnie rosnących i pęczniejących, nadymających się swym panowaniem i wtrącających się do wszystkiego. Nie martwiłem się tym stanem. Nie martwiłem się i już.

Jesień. Zostałem sam.