DZIEWIĘĆ CHOLERNYCH OPOWIADAŃ

KARUZELA

Tłumnie się zapowiadało owe święto, tradycyjnie obchodzone nie od dziś w naszej małej, ale jakże uroczej miejscowości. W koło ludzie rozprawiali tylko o jednym – o bankructwie uroczego piekarza bułek paryskich, zatrudniającego przez pewien okres piękną Helenę, której w wolnych chwilach robił dzieci lub coś innego, o czym nikt nie wiedział, albo wiedzieć nie chciał. To bankructwo spadło na wszystkich dość boleśnie. Każde bankructwo jest dość bolesne, tym bardziej spadające na kogoś znienacka, ale to było szczególnie nieprzyjemne. Uroczy piekarz też dość długo niczego nie przewidywał, ale czas nie mąka, jak mawiają tu i ówdzie. Właściwie ten krach wypiekowy, ten nagły wygas pieca chlebowego mógł nastąpić znacznie wcześniej, lecz usłużni mieszkańcy niczego nie podejrzewając, nabywali orgiastycznie bułki paryskie, które z Paryżem naprawdę miały niewiele wspólnego, a tym bardziej z Londynem. Taki popyt był zabójczy dla uroczego piekarza, a dla mieszkańców również, o czym za chwilę.

Pani Kropkowa, pani Kropkowa ! – krzyczała głupia Zuzia, którą tak zwano z prozaicznej przyczyny – pani Kropkowa, słyszała pani, a jak nie to mogę pani powiedzieć za parę groszy lub za chwilę moich zwierzeń miłosnych oczywiście ze szczegółami, to co słyszała pani czy nie?
Co bym miała słyszeć czy nie słyszeć, i co to takiego co bym miała słyszeć czy nie słyszeć, no co to takiego ? – zamruczała pod czołem Kropkowa.

Kropkowa nie przepadała za tą głupią plotkarką i dziwką w dodatku, podłą szandlą z którą miała na pieńku od lat (chyba czterech czy pięciu, nikt dokładnie nie wiedział, a i autor nie będzie grał cwaniaka, że wie ) za, dla jednych błahostkę, dla innych rzecz poważną i istotną, nazwanie jej, Kropkowej, Krową. Kropkowa by to zniosła, ale ma swoją godność i znajomości i nie mogła przejść nad tym do porządku dziennego, tym bardziej, że owyż epitet wypowiedziany był po południu, a właściwie pod wieczór, dżdżystego, wilgotnego dnia jakieś cztery czy pięć lat temu, ale tego nikt nie pamiętał.
Zuzia coś próbowała jeszcze wykrzyczeć, ale przejeżdżający samochód strażacki z wyjącą syreną zagłuszył te jej głupie gadki o niczym.
Plotkara i dziwka – pomyślała Kropkowa.

Wózek zgubił kolejne koło i Kropkowa całe siły musiała poświęcić na dźwiganie tego gruchota, tej kolumbryny, nikomu do niczego nie przydatnej, a szczególnie teraz po bankructwie uroczego piekarza. Zostawię gruchota i tyle – pomyślała.

Nie tak szybko, bo za zaśmiecanie miasta grozi kara – pomyślał strażnik miejski.
Ale szkoda – w myślach biadoliła Kropkowa – bo i wysłużony, i nasz, tutejszy, i chyba ostatni z tej nieudanej serii wózków starego kowala, zaginionego w niewyjaśnionych okolicznościach w okolicach swojej starej kuźni – tak dodała w myślach, a na głos powiedziała tylko – szkoda – i zostawiła wózek tak jak stał na środku ulicy. Strażnik miejski tego niestety już nie widział. Patrzył bowiem na przejeżdżający wóz strażacki, pędzący na syrenie z powrotem. Ale skąd – tego nie wiedział, nie wiedział także czy wyjeżdżał, czy raczej już wracał.

Fakt, że wózek został na środku ulicy już teraz bezpański i niczyj. Został jak taka zawalidroga, czy raczej zawaliulica, i to tuż przed świętem. Cholerna sytuacja nie do pozazdroszczenia. Wzdłuż ulic zbierały się tłumy. Święto zbliżało się milowymi krokami i przedmieścia opanowane już były ogólną euforią i entuzjazmem graniczącym z ekstazą. Wybuchy fajerwerków i innych ładunków noszących znamiona wybuchowych, podkładanych na chybił trafił, byle jak, i często bez odpowiednich uzgodnień i pozwoleń z urzędu, po prostu po amatorsku, dodawały niejakiej pikanterii całej uroczystości. W połączeniu z chóralnymi śpiewami okolicznych uczestników zabawy, głównie miejscowych i przyjezdnych, dawało to niespotykany koloryt melodyjności i światła. W tłumie przemykał uroczy piekarz, też się radując ze wszystkimi, chwilowo wyzwolony z upokarzającej sytuacji bankruta i dziecioroba. Burmistrz i piękna Helena właśnie wsiadali do diabelskiego młyna pobliskiej karuzeli. Bez biletu.