DZIEWIĘĆ CHOLERNYCH OPOWIADAŃ

CZARODZIEJ

Wichura pędziła na przestrzał, na wskroś, prosto. Drzewa potulnie naginały się do tego pędu nieziemskiego i gubiły swoją szatę dostojną by na koniec, o ile wietrzysko by się nie uspokoiło, zostać nagie.

Dzień, jak wynika z tego nikłego wstępu, był podły, a dokładnie nie był wymarzonym dniem na spacery czy inne, w stosunku do pogody, ekscesy ruchowe na świeżym powietrzu. Jak by nie dość tego było, deszcz gonił kropelkami ów wiatr przepastny, a co kropelka prawie go doganiała, on, a to zmieniał kierunek, a to stawał na moment, tak że kropelki z natury rzeczy traciły równowagę i padały byle gdzie i byle jak, obijając się o płoty, asfalty, kamienie przydrożne i czasami ludzi, którzy śpiesznie, jakby naśladując wiatr, wirowali w swym przemykaniu się gdzieś i po coś. Było, krótko mówiąc podle. Podle i nieprzyjemnie i zgrzytliwie. Lecz nie dla wszystkich, jakby się mogło wydawać z tej atmosfery opisanej na chybcika, nie dla wszystkich. A przynajmniej nie dla jegomościa stojącego pod drzewem zupełnie bezlistnym, czyli nie chroniącym przed deszczem, bez parasola i kapelusza, ale za to z laseczką, wózkiem i psem podróżnikiem niedbale przyglądającym się ni to ludziom, ni to nikomu.

Stoimy tu czy idziemy – odezwał się pies leniwie.
Postoimy jeszcze chwilę i idziemy – pomyślał jegomość strzepując kałużę z kołnierza swego płaszcza, a głośno powiedział – jeszcze chwilę.
Pada – mruknęła psina – i wieje – dodała.
Zawsze było tak samo. Ten oszust i szarlatan nie wiedzieć czemu zawsze wybierał miejsca dalece nieprzyjazne nikomu, a psom szczególnie, i tkwił w nich, a na dodatek w najgorszym miejscu tych miejsc i najgorszym czasie. Zostawał nagle. Oddzielał się od rzeczywistości, jakby zapominał o sobie i wszystkim co miał, i zostawał obojętny i nieobecny na kilka chwil czy godzin. Dłużej nie, bo głodniał, albo mu się spać chciało. Wtedy wracał. Błyskawicznie wskakiwał w to swoje jestestwo, w te ciuchy pamiętające pierwszą wojnę światową chyba, w ten swój prymitywny żart i gadkę straganiarską, w tą pokiereszowaną psychikę ubogiego komiwojażera i wydzierał się na całe gardło – LUDZIE, LUDZIE ! W dzień taki jak dziś było to do zniesienia, ten jego krzyk przy wichurze i deszczu był zaledwie szmerem dziwnym, bo niepodobnym do innych szmerów. Tak też się stało teraz.
No to stoimy tu czy idziemy – powtórzył pies.
Idziemy, idziemy.
No to chodźmy, żeby się nie spóźnić, cholera, bo też ludzie pomyślą – przynaglał pies.
No dobrze, już idziemy. A jeżeli mowa o spóźnieniach, to mogę Ci powiedzieć szczerze, że to nie my się spóźniamy, a ludzie z nudy przychodzą wcześniej. I niech przychodzą jak im się podoba, mnie to nie przeszkadza. Ja tam zawsze jestem na czas. I ty też !.
Wiem – powiedział pies, dumny z klasyfikacji.

Ulice w miasteczku były mokre, wąskie i nierówne do tego stopnia, że chodniki odcinkami przesuwały się na jedną stronę, drugą pozostawiając ogołoconą z tego raju dla pieszych i dzieci na pierwszych rowerach. Trzeba było iść ostrożnie i środkiem drogi. Tworzyło to sytuację daleko posuniętej widoczności, ale i widokowości również. Znowu jakiś włóczęga kręci się tu bez potrzeby. Zawsze się tu kręcą tacy. Łażą. Szukają czegoś. A jak już to tylko ukraść co mogą. Mogą albo nie mogą. Ale się włóczą. Trzeba uważać. Może. Skręcili w jedną z przecznic. Drzewka świeżo posadzone tonęły w kałużach. Ludzie już czekali. Patrzyli jak się zbliża. Zatrzymał wózek, położył laseczkę na wózku, zdjął swój zmokły chałat i wolno podwinął rękawy.
Powiedz jeden – zwrócił się do psa.
Jeden – powiedział pies.
Powiedz dwa.
Dwa.
A teraz powiedz trzy.
Trzy – powiedział ze znudzeniem pies i popatrzył błagalnym wzrokiem na jegomościa.
NIECH POWIE CZTERY! – ktoś krzyknął.

Tak było zawsze. Zawsze ktoś chciał więcej niż pies umiał.