DZIEWIĘĆ CHOLERNYCH OPOWIADAŃ

RZEKA

Błota było co niemiara. Było wszędzie. Nawet na smutnych słonecznikach pochmurnego dnia królowało błoto powszednie, które było zalało doszczętnie wszystko jakieś trzy dni temu. Paprali się w tym błocie wszyscy – miejscowi, trochę z błotem, było nie było, obeznani, i przyjezdni, a nawet przejeżdżający, z błotem, było nie było, nie mający do czynienia na co dzień, a z takim błotem nie mający do czynienia prawie nigdy, nie licząc sporadycznych wypadków podlewania ogródka w jednym miejscu, co już podlewaniem nazywać jest trudno, a raczej należy mówić o przelaniu miejscowym błotnym lub tworzeniem błota świadomym i zamierzonym. Błoto owe było wszechogarniające.

A trzy dni temu było całkiem przyjemnie, a nawet znośnie. Dokładnie cztery dni temu nie padało, nie mżyło, ani nie robiło nic takiego, co wskazywałoby na ewentualną katastrofę rozlewającą się niekontrolowanie na okolicę. Na dodatek nikt tego nie przewidywał, a już tym bardziej nikt o tym nie mówił. Jeszcze cztery dni temu świeciło słońce tak jak dziś, bo dziś było już po deszczach błototwórczych, świeciło, chciało by się powiedzieć, pełną gębą i pełnym blaskiem spadającym na ziemię z szybkością, według Bradleya, 303 tysięcy kilometrów na sekundę. Szybko.

Pan Piotr, stary niebotycznie promiarz i postać nie poślednia dla tego opowiadania, o ile autor w ferworze twórczości nie zapomni o nim co najmniej, lub co gorszego, bo tak z autorami bywa, właśnie wracał do siebie brodząc w tym cholernym błocie po przysłowiowe kostki, a nawet nie przysłowiowe kolana, nucąc ułożoną przez siebie pieśń, w której smuta mieszała się z nostalgią za czymś, czego Pan Piotr określić nie umiał albo nie chciał pozostawiając znamię tajemniczości w tym swoim wyznaniu, a nostalgia wżerała się w nutkę radosnego optymizmu przepojonego przekonaniem o słusznym wyborze. Wiatr rwał słowa i dlatego cała ta pieśń była trochę bez składu i ładu, niewyraźna i niezbyt zrozumiała dla tutejszego, a dla postronnego tym bardziej, a tym bardziej dla autora tego cholernego opowiadania, który nie dość, że nie tutejszy, to jeszcze na dodatek nie znający tutejszych obyczajów, a obyczajów Starego Piotra tym bardziej. Ale autor jest zobowiązany przytoczyć nawet to czego nie zrozumiał i do czego, od początku tego opowiadania, miał obciążające czytelnika wątpliwości.

Z rze……….. piękna ………….ła i b……..,
A na wo………… śl……….d ko……………,
Itymojakoch…………. pię…………………h,
s…………..idwadzie……………………..em,
aja st………………. na m……………..cie..,
wyj……… na most i ……………………..óż,
niewy………….. i nie…………………….em,

Tfu – tu Stary Piotr splunął, i to autor nie dość, że słyszał dokładnie, to jeszcze widział kątem oka ten Piotrowy gest pański. Piotr odchrząknął i kontynuował pieśń już teraz wyraźniej i z większym animuszem.

A Ty zniknęłaś w cimnistej toni,
I nikt Cię chyba już nie dogoni,
A moja miłość litościfa,
Na barce towarowej siem kiwa,
I czekam na Twoje wynurzynie,
Bo jesteś moje marzynie,
W cyyyyyynnnnnniiiiiiiiiieeeeeeeeeeee! I tu zakończył. Tak nagle jak zaczął.

Dom Starego Piotra stał tak jak go trzy czy cztery lata temu zostawił. Czerwona dachówka na dachu była czerwona, czarny komin był czarny, niebieski balkon był niebieski, choć nie tak jaskrawo niebieski jak niezabudki rosnące gromadami i chmarami najczęściej niespodziewanie na ziemi swojej i nie swojej, zależy jak na to patrzeć, natomiast ściany były lekko białe, lekko nie białe, ale jakie ?, no nie białe wszakże, a przynajmniej nie takie białe jakie zostawiał trzy czy cztery lata temu, jeszcze przed tym błotem, które teraz błociło się bezgranicznie, nawet na podwórku, zarośniętym chaszczami, gdzie po różach, begoniach, lwich paszczach, goździkach, astrach, begoniach, irysach, nagietkach, maciejce, georginiach, rumiankach, a szczególnie rumiankach nie było śladu, jak się to mówi, ani widu ani słychu, ani korzonka drobnego, a wcześniej kwiatka, ani niczego co by mogło wskazywać, że trzy czy cztery lata temu był tu rabat cwietny podobny do kobierca perskiego lub tureckiego lub innego arabskiego, bo kobierce arabskie to jest coś itd. Płot, o którym Piotr nawet nie pamiętał w tym momencie był pokryty bluszczem zielonym o tej porze roku. Bramka, czy raczej brama wejściowa była na wpół otwarta, a na wpół zamknięta, tak ni to, ni owo, ni buchająca zaproszeniem do wejścia, ni odganiająca intruza budzącego ten spokój podwórzowy wypracowany przez te trzy czy cztery lata spokoju, ciszy i zapomnienia, a jednocześnie nie była zamknięta na trzy spusty, czy nawet na cztery, ani otwarta na oścież. Brama była obojętna. Tą obojętną bramą Stary Piotr wkroczył do swojego królestwa własności, teraz zaniedbanego troszeczkę, ale onegdaj świetnego w swym przepychu i bogactwie, o czy była mowa między wierszami wcześniej, i każdy średnio inteligentny czytacz tego opowiadania na pewno skumał czaczę i wie o co chodzi.

Stół stal na swoim miejscu, krzesła również, choć nic ich do tego nie zmuszało, resztę sprzętów domowych, zagnieżdżonych tutaj i uznających to miejsce za swoje jak żadne inne, porozsiadało się po kątach i tkwiło w tym bezruchu i oczekiwaniu na coś szczególnego, coś niesłychanego, można powiedzieć, jak choćby nagły i niespodziewany powrót Starego Piotra lub kogoś innego, lub spodziewany, ale nieprzewidywalny ani w czasie, ani w sytuacji, ani nawet w porze roku, powrót, o czym byłem wspomniałem wcześniej, właśnie Starego Piotra, bo któż inny mógł by tu wrócić jak do swojego, zostawionego kiedyś dawno na pastwę losu i przypadku, jak nie Piotr.

Piotr nie znalazł się tu przypadkiem. Wracał, a właściwie szedł dalej, a ten jego dom tylko był na jego drodze, żmudnej i wyczerpującej nie tyle błotem, co wszystkim, co się wiąże z wędrówką zrazu niezamierzoną, a później kontynuowaną siłą tajemną przyzwyczajenia, włożenia się w nią z jakiejś wewnętrznej potrzeby dążenia dokądkolwiek za wszelką cenę, na przekór samemu sobie często i ku zadziwieniu innych nie wędrowców, nie podróżników żadnych, nie globtroterów, nawet nie niedzielnych spacerowiczów, a już szczególnie, co należy podkreślić z całą mocą, ku zadziwieniu tego wszystkiego co dostało jedne jedyne miejsce do przetrwania swojego bytu w złym i dobrym, w śnie i na jawie, wewnątrz i zewnątrz oraz gromadnie i samotnie, żeby nie powiedzieć samolubnie, co zresztą często się zdarzało i nadal się zdarza jeżeli chodzi o życie.

Wiosła leżały. Chciałoby się powiedzieć ” pokryte lekką nicią pajęczyny i równie lekką warstewką czystego, delikatnego kurzu, nawarstwiającego się przez lata bezruchu, w swej pozostałości krążącego w smugach wczesnych promieni wschodzącego słońca, jakby tańczącego z radości ujrzenia kogoś niewidzianego od lat wielu, a dla każdej malutkiej drobinki tego kurzu, niewidzianego od wielu lat świetlnych, suche, a raczej wyschłe z braku wody i ruchu, oczekujące”, ale nic z tego. Wiosła leżały sobie za drzwiami raczej niepoetycko, a w nieładzie i obojętnie.

Stary Piotr dobrze pamiętał gdzie powinny być i tam były. Nie zaskoczyło to Piotra, a raczej utwierdziło w przekonaniu, że jest na dobrej drodze. Podniósł je, spojrzał wokół siebie, przeżegnał się, sam nie wiedząc czemu, i zmęczonym, ale pewnym krokiem wyszedł.

Trzy czy cztery lata później widziano jeszcze Starego Piotra na rzece. Już nie był promiarzem, ale z rzeką był za pan brat.